Pohl Frederic - Gateway Za Błękitnym Horyzontem Zdarzeń - Wan
WAN
Niełatwo żyć, kiedy jest się tak młodym i tak beznadziejnie samotnym. „Idź do złotego, Wan, kradnij, co się da! Ucz się! Nie bój się!" - mówili mu Zmarli. Ale jak tu się nie bać? Ze złotych korytarzy korzystali głupi, ale zadziorni Starcy. Można się tam było na nich natknąć wszędzie, a już na pewno na krańcach korytarzy, skąd gąszcz symboli nieustannie biegł ku centrum wszystkiego. Zmarli ciągle go namawiali, żeby się tam wybrał. Może i powinien, ale co mógł poradzić na to, że się boi?
Wan nie miał pojęcia, co by się stało, gdyby wpadł w ręce Starców. Być może wiedzieli to Zmarli, ale nie mógł zrozumieć ani słowa, kiedy już na ten temat zaczynali bełkotać. Dawno temu, gdy Wan był malutki, gdy jeszcze żyli jego rodzice, a było to rzeczywiście dawno - złapali jego ojca. Nie wracał bardzo długo, lecz w końcu zjawił się w ich rozświetlonym zielonym światłem domu. Drżał na całym ciele i dwuletni Wan widział, że ojciec się boi, i tak go to przeraziło, że zaczął się drzeć wniebogłosy.
Ale mimo wszystko musiał iść do złotego, bez względu na to, czy ci ponurzy Żaboszczękowcy tam są, czy nie, bo tam właśnie znajdowały się książki. Zmarli byli nawet znośni, ale nudziarze, łatwo się obrażali i każdy z nich miał jakiegoś bzika. Prawdziwą wiedzę mógł znaleźć tylko w książkach i żeby je dostać, Wan musiał iść tam, gdzie są.
Książki znajdowały się w korytarzach połyskujących złotym światłem. Były też i inne korytarze: zielonkawe, czerwonawe czy niebieskie, ale bez książek. Wan nie lubił niebieskich, bo wydawały mu się zimne i martwe - tam właśnie przebywali Zmarli. W zielonych nie było nic. Większość czasu spędzał tam, gdzie wzdłuż ścian ciągnęły się migoczące czerwone pajęczyny świateł, a w zbiorniczkach znajdowało się jeszcze jakieś jedzenie. Miał pewność, że nikt go tam nie będzie niepokoił, ale - co za tym idzie - był sam. Złote ciągle jeszcze eksploatowano, przynosiły więc pewne korzyści i dlatego kryły w sobie niebezpieczeństwo. Lecz teraz właśnie tu dotarł, ze złości klnąc w duchu, bo utknął. Niech diabli wezmą tych Zmarłych! Po co słuchał ich pustej gadaniny!
Skulił się, drżąc cały w nie osłaniającym go dostatecznie krzaku jagód, gdy tymczasem dwaj bezrozumni Starcy stali po drugiej stronie, spokojnie obskubując owoce i starannie wsadzając je w swoje żabie gęby - dziwne, że stali tak bezczynnie! Wan pogardzał Starcami między innymi dlatego, że zawsze coś musieli robić, zawsze coś tam ustawiali, przenosili i nawijali, jak nakręceni. A teraz stoją sobie tutaj, nic nie robiąc, tak jak Wan.
Obydwaj mieli zmierzwione brody, ale jeden miał też piersi. Wan rozpoznał, że to samica, którą już widział kilkakrotnie - to właśnie ona najbardziej pracowicie przyklejała kolorowe kawałki papieru czy plastiku na sari, albo na ziemistą, cętkowaną skórę. Nie przypuszczał, że go mogą zauważyć, ale odczuł ogromną ulgę, kiedy po chwili odwrócili się i odeszli. Nie rozmawiali ze sobą. Wan prawie nigdy nie słyszał, żeby ci starzy ponuracy rozmawiali. A kiedy już rozmawiali - nie rozumiał ich. Sam władał biegle sześcioma językami - hiszpańskim po ojcu, angielskim po matce, niemieckim, rosyjskim, kantońskim i fińskim dzięki jakimś Zmarłym. Ale z mowy Żaboszczękowców nie rozumiał ani słowa.
Jak tylko odeszli złotym korytarzem, szybko rzucił się po to, po co przyszedł. Chwycił trzy książki i już go nie było. Schronił się w czerwonym korytarzu. Starcy może go widzieli, a może i nie, reagowali jednak powoli. Dlatego właśnie udało mu się ich uniknąć przez tyle czasu. Spędzał kilka dni w korytarzach i znikał. Zanim się zorientowali, że się kręci w pobliżu, już go nie było. Odlatywał hen, daleko w swoim statku.
Przeniósł książki na statek, na wierzchu koszyka z porcjami żywności. Akumulatory napędowe zdążyły się prawie naładować. Mógł odlecieć w każdej chwili, ale uważał, że lepiej je ładować przez cały czas. Poza tym wydawało mu się, że nie ma potrzeby się spieszyć. Prawie całą godzinę napełniał plastikowe worki wodą, przygotowując się do nudnej podróży. Jaka szkoda, że w statku nie ma żadnych czytaczy! Podróż nie byłaby wtedy taka nudna. A potem, zmęczony tą pracą, postanowił pożegnać się ze Zmarłymi. Może odpowiedzą, choć niekoniecznie, może im to nawet sprawi przyjemność. Ale i tak nie było nikogo innego, z kim mógłby porozmawiać.
Wan miał piętnaście lat. Był wysoki, umięśniony, z natury bardzo śniady, a na dodatek opalony od lamp w statku, w którym spędzał tak wiele czasu. Silny i samowystarczalny. Musiał taki być. W zbiorniczkach zawsze znajdował jedzenie oraz inne rzeczy, które warto było zabrać, jeśli starczało mu na to odwagi. Raz czy dwa w roku, kiedy Zmarli sobie o nim przypomnieli, łapali go swoim mobilem i zabierali do niszy w niebieskim korytarzu, gdzie spędzał nudny dzień, podczas którego poddawali go szczegółowemu badaniu. Czasami plombowali mu jakiś ząb, przeważnie robili zastrzyki z witamin i soli mineralnych o długo trwałym działaniu. Raz nawet dopasowali mu okulary. Ale się na nie nie zgodził. Kiedy się za bardzo zaniedbywał, przypominali mu, żeby czytał i uczył się - od nich i korzystając z wiedzy zawartej w książkach. Ale nie musieli mu tego za bardzo przypominać. Lubił się uczyć. Poza tym, był zupełnie samodzielny. Jeśli potrzebował ubrania, szedł do złotych korytarzy i zabierał je Starcom. Kiedy się nudził, wymyślał sobie coś do roboty. Spędzał kilka dni w korytarzach, kilka tygodni w statku, kilka kolejnych dni w innym miejscu, a potem wszystko od nowa. I czas jakoś leciał. Nie miał żadnego towarzystwa, nikogo, od chwili, kiedy jego rodzice zniknęli, gdy miał cztery lata i prawie zapomniał, co to znaczy mieć przyjaciela. Nie przeszkadzało mu to. Zdawało mu się, że żyje pełnią życia, ponieważ nie miał żadnego porównania.
Czasami myślał sobie, że miło byłoby gdzieś osiąść, ale to były tylko marzenia. Nigdy nie powziął takiego postanowienia. Przemieszczał się tak w tę i z powrotem już prawie jedenaście lat. W tamtym miejscu były rzeczy, których cywilizacja nie miała. Był pokój marzeń, gdzie mógł się położyć, zamknąć oczy i zdawało mu się, że nie jest sam. Ale nie mógł tam żyć, pomimo tego, że było dosyć jedzenia i nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo, dlatego że z jedynego akumulatora hydraulicznego leciała zaledwie strużka wody. Cywilizacja miała wiele takich rzeczy, których nie było na zewnętrznej placówce: Zmarłych, książki, możliwość niepokojących poszukiwań i ryzykownych wypadów po ubrania czy błyskotki, coś się działo. Ale tam też nie mógł żyć, bo prędzej czy później Żaboszczękowcy z pewnością by go złapali. Dlatego właśnie przemieszczał się w tę i z powrotem.
Główne wejście do siedziby Zmarłych nie otwarło się, kiedy Wan nadepnął pedał. Prawie że rąbnął o nie głową. Zatrzymał się zdziwiony. Pchnął drzwi ostrożnie, potem mocniej - by je otworzyć musiał użyć całej siły. Nigdy wcześniej nie musiał ich otwierać ręcznie, choć czasami płatały figle i wydawały przeróżne dźwięki. Zirytowało go to. Wan wcześniej miewał już do czynienia z maszynami, które się popsuły, chociażby z tego powodu nie korzystano już z zielonych korytarzy. Ale dotyczyło to tylko jedzenia i ciepła, a tego było pod dostatkiem w czerwonych korytarzach, czy nawet złotych. Niepokoiło go, że ze Zmarłymi coś mogłoby być nie tak, bo gdyby się popsuli, nie miałby już nikogo.
A jednak wszystko wyglądało normalnie - pomieszczenie z pulpitami było jaskrawo oświetlone, temperatura odpowiednia, za szybkami rozlegało się ciche brzęczenie i pojedyncze trzaski Zmarłych - jakby snuli swoje samotne, obłąkane myśli i robili to, co zwykle, kiedy z nimi nie rozmawiał. Usadowił się na krześle -jak zawsze musiał unieść tyłek, żeby się wpasować w źle zaprojektowane siedzenie i naciągnął na uszy słuchawki.
- Wyruszam na placówkę - powiedział.
Nie było odpowiedzi. Powtórzył to samo we wszystkich znanych sobie językach, ale najwyraźniej żaden z nich nie miał ochoty na rozmowę. Poczuł się zawiedziony. Czasami dwóch albo trzech Zmarłych pragnęło towarzystwa, niekiedy było ich więcej. Mógł sobie wtedy uciąć z nimi dłuższą miłą pogawędkę i zapomnieć o swojej samotności. Prawie tak, jakby był członkiem „rodziny" - znał to słowo z książek i opowieści Zmarłych, lecz raczej nie pamiętał jako czegoś rzeczywistego. Było mu dobrze. Prawie tak dobrze, jak wtedy, kiedy w pokoju snów miał przez chwilę złudzenie, że należy do setki rodzin, miliona rodzin. Tłumy ludzi! Ale nie potrafił tego znosić na dłuższą metę. Więc nigdy nie żałował, kiedy wracał z placówki po wodę, czy w poszukiwaniu bardziej namacalnego towarzystwa Zmarłych. Mimo to zawsze pragnął wrócić do ciasnej leżanki i aksamitnego, metalicznego koca, który go okrywał, i do snów.
Wszystko to czekało na niego, ale postanowił dać Zmarłym jeszcze jedną szansę. Nawet jeśli nie mieli ochoty na rozmowę, czasami udawało mu się rozbudzić ich zainteresowanie, gdy zwracał się do któregoś bezpośrednio. Zastanowił się przez chwilę, a potem wybrał numer 57.
Doszedł do niego smutny, odległy głos, mamroczący coś do siebie.
- ... próbowałem powiedzieć mu o utracie masy. Ale on miał w głowie tylko dwadzieścia kilo masy cycków i tyłka! Ach, ta kurwa, Doris! Wystarczy tylko na nią spojrzeć i koniec, chłopcze, możesz zapomnieć o misji i o mnie.
Marszcząc brwi, Wan wyciągnął palec, żeby wyłączyć 57. Strasznie marudziła. Lubił jej słuchać, kiedy gadała do rzeczy, ponieważ pamiętał, że podobnie mówiła jego matka. Ale od astrofizyki, podróży kosmicznych i innych ciekawych tematów zawsze przechodziła prosto do swoich własnych problemów. Mając nadzieję, że powie coś interesującego, splunął w miejsce na ekranie, za którym, jak mu się zdawało mieszka 57 - sztuczki tej nauczył się od Starców.
Ale nie miała takiego zamiaru. Numer 57 - kiedy mówiła do rzeczy, lubiła, żeby ją nazywać Henrietta - gadał dalej o znacznym poczerwienieniu galaktyk i zdradach Arnolda z Doris, czy jak im tam.
- Mogliśmy zostać bohaterami - pociągnęła nosem. - I dostać dziesięć milionów, a może nawet więcej, kto wie, ile by zapłacili za kurs, a ci tylko uciekali do lądownika... Kto to?
- To ja, Wan - odpowiedział chłopiec, uśmiechając się zachęcająco, choć nie wierzył, że może go zobaczyć. Wyglądało na to, że przez moment znowu kontaktuje. Przeważnie nie wiedziała, że z nią rozmawia. - Proszę, mów dalej.
Nastąpiła długa chwila milczenia.
- NGC 1199 - rzekła po chwili. - Strzelec A Zachód. Wan grzecznie czekał.
- Na niczym mu nie zależało - powiedziała po kolejnej długiej chwili milczenia. - Tylko na Doris. Była o połowę od niego młodsza. Ptasi móżdżek. Przede wszystkim w ogóle nie powinna się znaleźć w załodze.
Wan pokiwał głową dokładnie jak Żaboszczękowiec.
- Przynudzasz - zawyrokował ostro i wyłączył ją. Po chwili zastanowienia wybrał profesora, numer 14.
- ... chociaż Eliot nadal był tylko studentem Harvardu, miał wyobraźnię dojrzałego mężczyzny. I był geniuszem. „Byłbym parą strzępiastych szponów" - oto samopotępienie zwykłego człowieka doprowadzone do symbolicznych granic. Jak widzi samego siebie? Nie tylko jako skorupiaka. Nawet nie skorupiaka, ale samą jego abstrakcję - „szpony". I na dodatek - „strzępiaste". W następnym wersie widzimy, że...
Wan rozłączył się ponownie i splunął na ekran - na całej ścianie znać było ślady jego niezadowolenia. Lubił, kiedy docent recytował poezję, ale nie za bardzo, gdy o niej mówił. Z tymi najbardziej zwariowanymi Zmarłymi, jak 14 czy 57, nie miał żadnego kontaktu. Rzadko kiedy odpowiadali, a już prawie nigdy w sposób rozsądny, więc albo słuchał tego, co właśnie mówili, albo musiał ich wyłączyć.
W zasadzie powinien już wyruszać, ale spróbował raz jeszcze - jedyny trzycyfrowy numer, należący do specjalnego przyjaciela, Małego Jima.
- Cześć, Wan - głos był smutny i słodki. Zadźwięczał w jego głowie jak nagły dreszcz strachu, który odczuwał w pobliżu Starców. - To ty, Wan, prawda?
- Głupie pytanie, a któż by inny?
- Ciągle nie tracę nadziei. - Nastąpiła chwila milczenia, a potem Mały Jim nagle zachichotał. - Czy opowiadałem ci ten kawał o księdzu, rabinie i derwiszu, którym zabrakło jedzenia na planecie z wieprzowiny?
- Chyba, ale tak czy owak nie mam ochoty na żadne kawały.
Niewidzialny głośnik przez chwilę trzeszczał i brzęczał.
- Ciągle to samo - odezwał się Zmarły po chwili. - Znowu chcesz rozmawiać o seksie?
- Może być - chłopiec starał się zachować niewzruszony wyraz twarzy, ale odpowiedzi udzieliło mu znajome mrowienie w dole brzucha.
- Drogi Wanie, całkiem rączy z ciebie ogier jak na twój wiek - oświadczył Zmarły. - Powiedzieć ci, jak mnie kiedyś prawie zamknęli za przestępstwo na tle seksualnym? Było gorąco jak diabli. Jechałem późnym pociągiem do Roselle Park i nagle weszła ta dziewczyna. Usiadła naprzeciwko mnie, podniosła nogi i zaczęła wachlować spódnicą. No i co miałem robić? Patrzyłem. A ona wachlowała się dalej, a ja się dalej gapiłem, aż gdzieś koło Highlands poskarżyła się konduktorowi. Wyrzucił mnie z pociągu. Ale nie zgadniesz, co w tym było naprawdę śmiesznego.
- Nie - wyszeptał zachwycony Wan.
- Zabawne jest to, że się spóźniłem na pociąg, którym zwykle jeździłem. Musiałem coś zrobić z czasem, więc poszedłem sobie na pornosika. Boże! Dwie godziny wszelkich możliwych kombinacji, więc nie wiem dlaczego przechylałem się, żeby gapić się na jej białe majtki. A czy wiesz, co w tym jest jeszcze bardziej zabawnego?
- Nie.
- To, że miała rację. Gapiłem się na nią, to prawda. Widziałem setki kroczy i cycków, ale nie mogłem oderwać oczu od jej cipy. Ale to jeszcze nie wszystko. Czy chcesz usłyszeć, co w tym było naprawdę zabawne?
- Mowa.
- No więc wysiadła z pociągu razem ze mną. Wyobraź sobie, że zabrała mnie ze sobą do domu i robiliśmy to na okrągło przez całą noc. Nie wiem nawet, jak miała na imię. No i co ty na to, Wan?
- Ale czy to prawda?
- Ojej - odezwał się Mały Jim po chwili milczenia. - Wszystko zawsze popsujesz.
- Nie chcę wymyślonych historyjek - odrzekł surowo Wan. - Chcę poznać fakty. - Był zły i zastanawiał się, czy za karę nie wyłączyć Zmarłego, ale kogo by w ten sposób naprawdę ukarał? - Bądź miły - poprosił przymilnym tonem.
- No cóż - umysł bez ciała zaklekotał i chwilę pomruczał, robiąc przegląd swoich konwersacyjnych wariantów. - Chcesz wiedzieć, dlaczego kaczory gwałcą swoje towarzyszki?
- Nie.
- A jednak wydaje mi się, że chcesz. To naprawdę interesujące. Trudno ci będzie zrozumieć zachowanie naczelnych dopóki nie pojmiesz całej gamy strategii reprodukcji. Nawet tych dziwnych, jak u glist Acanthocephalan. One też praktykują gwałt. A wiesz, co robi Moniliformis dubius? Nie tylko gwałci samicę, ale też i rywalizujących samców. Działa jak gips modelarski. Więc druga glista, biedaczka, nie ma szans.
- Nie chcę tego wszystkiego słuchać.
- Ale to zabawne, Wan. Pewnie właśnie dlatego mówią na niego „dubius". He, he! - rozległ się mechaniczny rechot Zmarłego.
- Przestań! - Ale Wan już się nie złościł. Połknął haczyk. Był to ulubiony temat Wana, a to, że Jim tak chętnie, obszernie i treściwie o nim mówił sprawiało, że Wan lubił go najbardziej spośród wszystkich Zmarłych. Wan rozwinął rację żywnościową. - Tak naprawdę chciałbym się dowiedzieć, jak się można zorientować... - spytał, zagryzając.
Gdyby Zmarły miał twarz, widać by było, z jakim wysiłkiem powstrzymuje się od śmiechu.
- W porządku, synku - odparł jednak ze spokojem.
- Wiem, że masz ciągle nadzieję. No więc, czy mówiłem ci, że masz obserwować ich oczy?
- Tak, mówiłeś, że jeśli rozszerzają się źrenice, to znaczy, że są podniecone.
- Dobrze. A czy wspominałem o istnieniu dymorfizmu płciowego, mającego swoje odbicie w strukturach mózgu?
- Nie mam pojęcia o czym mówisz.
- No cóż, ja też nie. To kwestia anatomii. One są inne, Wan - na zewnątrz i w środku.
- Proszę cię, opowiedz mi o tych różnicach! - Zmarły zaczął opowiadać, a Wan słuchał z przejęciem. Miał jeszcze dosyć czasu, żeby pójść do statku, a Mały Jim mówił wyjątkowo logicznie. Każdy ze Zmarłych miał jakiś ulubiony temat, do którego prędzej czy później dochodził, jakby zastygł mając w umyśle jedną, zasadniczą myśl. Ale nawet kiedy poruszali te ulubione tematy, nie zawsze mówili do rzeczy. Wan odepchnął mobil, którym go łapali (kiedy mobil działał), rozciągnął się na podłodze, oparł brodę na rękach, gdy tymczasem Zmarły opowiadał, wspominał i wyjaśniał etap zalotów, upominków, jak zrobić pierwszy krok...
Fascynujące, choć słyszał to już wcześniej. Słuchał, aż Zmarły zwolnił trochę, zawahał się i umilkł.
- Powiedz mi jeszcze jedno - zagadnął chłopiec, chcąc potwierdzić swoją teorię. - Czytam książkę, w której kobieta i mężczyzna kopulują. Uderzył ją w głowę i kopulował z nią, kiedy była nieprzytomna. Wydaje mi się, że to skuteczny sposób „kochania się". Ale w innych opowiadaniach trwa to znacznie dłużej, dlaczego?
- To nie była miłość, synu. To właśnie to, o czym mówiłem - gwałt. U ludzi gwałt się nie sprawdza, nawet jeśli się sprawdza u kaczorów.
- Dlaczego? - dopytywał się Wan.
- Udowodnię ci to w sposób matematyczny - Zmarły odezwał się w końcu po chwili milczenia. Jako obiekty atrakcyjne seksualnie przyjmijmy samice, młodsze od ciebie nie więcej niż pięć lat i starsze nie więcej niż piętnaście. Liczby te są dopasowane do twojego obecnego wieku jedynie w przybliżeniu. Ponadto, obiekty atrakcyjne seksualnie charakteryzują się właściwościami wizualnymi, zapachowymi, dotykowymi i smakowymi, pobudzając cię odpowiednio do swoich jakości i proporcjonalnie do prawdopodobieństwa ich dostępności. Czy wszystko do tej pory jasne?
- Niezupełnie.
- Nie szkodzi. Na razie wystarczy - powiedział po krótkiej przerwie. - A teraz uważaj. Dzięki tym czterem wstępnie zdefiniowanym cechom, przyciągać cię będą pewne samice. Aż do momentu kontaktu nie poznasz innych cech, które cię mogą odstręczać, mogą ci zaszkodzić, czy być wręcz odrażające. Pięć dwudziestych ósmych obiektów będzie miało okres. Trzy osiemdziesiąte siódme będzie miało rzeżączkę, dwie dziewięćdziesiąte piąte - syfilis, jedna siedemnasta - nadmierne owłosienie ciała, skazy na skórze, czy inne deformacje fizyczne. Ponadto, dwie siedemdziesiąte pierwsze zachowają się podczas stosunku agresywnie, jedna szesnasta będzie wydzielać nieprzyjemny zapach, trzy siódme będą się tak mocno opierać, że nie osiągniesz pełnej satysfakcji. Oto wartości subiektywne podliczone zgodnie ze znanym mi twoim portretem psychologicznym. Sumując te ułamki widzimy, że szansę są większe niż sześć do jednego, na to, że gwałt nie da ci maksymalnej przyjemności.
- A więc nie mogę kopulować z kobietą bez wstępnych zalotów?
- Właśnie. Nie mówiąc o tym, że to niezgodne z prawem.
Wan milczał przez chwilę zamyślony.
- Czy to wszystko prawda? - pamiętał jednak, żeby spytać.
- Tu cię mam, chłopcze? - rozległ się chichot. - Prawda! Od początku do końca.
Wan dyszał jak Żaboszczękowiec.
- To wcale nie było takie podniecające, wręcz odpychające.
- A czego się spodziewałeś? - Mały Jim nagle spochmurniał. - Prosiłeś mnie, żebym niczego nie zmyślał.
Dlaczego jesteś taki niemiły?
- Wyjeżdżam. Mam mało czasu.
- Przecież nie masz niczego poza czasem - zachichotał Mały Jim.
- A ty nie masz nic ciekawego do powiedzenia - odparł okrutnie Wan. Wszystkich rozłączył, zły ruszył do statku i nacisnął przycisk startu. Nie przyszło mu do głowy, że był niemiły dla jedynych przyjaciół, jakich miał we wszechświecie. Nigdy mu zresztą nie przyszło do głowy, że ich uczucia mogą mieć jakiekolwiek znaczenie.
Strona główna
Indeks